Paweł Domagała jest artystą nietuzinkowym i w pewnym sensie wyjątkowym. Muzyk i aktor – jak sam mówi, skutecznie rozdziela te dwie role, ponieważ „to się sprawdza”. Szczery i autentyczny, otwarty i uśmiechnięty, potrafi jednak oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Ceni tę swoją prywatność, a z drugiej strony kiedy coś robi – robi to z pełnym zaangażowaniem. Udało nam się porozmawiać przed koncertem podsumowującym kętrzyńskie lato. Pretekstem była oczywiście płyta „Wracaj”, którą Paweł z zespołem aktualnie promuje.
– Koncertami twojego zespołu zajmuje się Robert Kurpisz, człowiek z… Kętrzyna. Jak to się stało, że do tej pory omijaliście nasze miasto?
– To jest pytanie do Roberta. Moim zdaniem to jest skandal (śmiech). Naprawdę nie wiem, jak ma wyglądać nasza współpraca, skoro faktycznie dopiero teraz, po tylu latach, przyjechaliśmy do jego rodzinnego miasta.
– Ale jest szansa, że teraz już będziecie do nas wracać częściej…
– Oczywiście. Miejsce jest bardzo ładne!.
– Jesteście u nas z trasą promującą album „Wracaj” – do czego konkretnie mamy wracać?
– Moim ogólnym zamierzeniem, tym „czymś”, do czego mamy wracać, było pierwotne marzenie – jeśli wiesz, o czym mówię. W moim przypadku to ta praprzyczyna, dla której zacząłem robić to, co robię. Bez kalkulowania, a z radością tworzenia – w moim przypadku muzyki i aktorstwa. To mój powrót do tego pierwszego marzenia i momentu, w którym nie wiedziałem jeszcze, jak się to granie „je”. Ogólnie wielką frajdą, także we wszystkich dziedzinach artystycznych, jest robienie czegoś ten pierwszy raz, wobec tego podchodziłem do tej płyty, jakbym nigdy wcześniej nic nie zrobił. Włącznie z tą niepewnością. Kosztowało mnie to dużo wysiłku, ale spodobała mi się ta forma. Każdą następną płytę i wszystko, co stworzę, zrobię z takim podejściem.
– Czym się różni ten krążek od pozostałych?
– Nie mnie to oceniać, ale na pewno troszkę więcej eksperymentujemy muzycznie. Śmielej idziemy w to, czego wcześniej nie umieliśmy albo nie mieliśmy odwagi zrobić. Są numery, w których używamy sporo elektroniki i jest to duża produkcja, ale są też takie utwory zagrane praktycznie na żywo. Na płycie „Wracaj” pojawia się western country, czego zazwyczaj wszyscy odradzają, bo za bardzo kojarzy się to – nomen omen w tym przypadku po sąsiedzku – z Mrągowem. Ale ja uwielbiam taką muzykę. Wszyscy moi muzyczni idole wywodzą się właśnie z country – Dave Matthews Band czy John Mayer, który też nagrywa taką muzykę.
– Za wami już trochę koncertów w ramach trasy, jak te nowe numery się przyjmują na żywo?
– Trasę promującą płytę „Wracaj” zaczęliśmy z dużym opóźnieniem. Premiera płyty miała miejsce w środku lockdownu, wobec czego część koncertów została przełożona i teraz już sami nie wiemy, który koncert jest przełożony, a który nowy (śmiech). W okresie letnim graliśmy bardzo dużo, co wcześniej się nie zdarzało, bo mieliśmy zasadę, że w wakacje nie koncertujemy. To jest więc nasz pierwszy wakacyjny sezon koncertowy i pierwsze plenery, co też jest dla nas nową formą wymiany wrażliwości z publicznością. Inną niż granie w klubach czy salach koncertowych lub teatrach. Cieszy mnie to, że ludzie już znają te utwory, niektórzy nawet je z nami śpiewają.
– Kilka lat temu wstąpiłeś w to grono aktorów/muzyków – obok Pawła Małaszyńskiego, Arka Jakubika, Piotrka Roguckiego i nie wydaje się, byś zamierzał je opuścić. Skąd pomysł na własny zespół? Teatr czy plan filmowy przestał Ci wystarczać?
– Wiesz, muzyka była dla mnie od zawsze ważna. Uczyłem się gry na gitarze klasycznej, odkąd pamiętam chciałem być muzykiem i tak naprawdę to aktorstwo przyszło później. Nie porównuję się jednak z chłopakami, bo ja robię pop, a oni rocka (śmiech).
W tym momencie muzyka jest dla mnie głównym „polem działania”, ale ja to totalnie odróżniam. Nie ma co łączyć aktorstwa z muzyką – to się nigdy nie sprawdza. Nie tacy aktorzy jak ja próbowali nagrywać płyty i nic z tego nie wyszło. Kiedy jestem muzykiem, to jestem muzykiem, nie aktorem. I odwrotnie. Nie lubię też teatralności na koncertach, na scenie wystarcza mi wtedy sama muzyka. Ona jest moja, nie tylko dlatego, że razem z Łukaszem (Borowieckim – red.) jestem jej wydawcą, ale dlatego, że rządzą nią czyste emocje.
– Właśnie – wspomniani już koledzy to typowi rockmani, tymczasem Paweł Domagała jest – jak się do tego już przyznałeś – bardziej w klimacie pop. A jednak to właśnie ty zagrałeś rolę „twardziela” z kapeli metalowej…
– To też wyszło chyba z tego, że chłopaki raczej śpiewają, a nie grają dodatkowo na gitarze (śmiech). A tak serio – długo pracowaliśmy nad spektaklem z Przemkiem Jurkiem, autorem powieści „Kochanowo i okolice” i sztuki teatralnej „Exterminator” i moim marzeniem było to, aby z tego spektaklu zrobić film. Długo to trwało, ale w końcu udało się znaleźć producenta, z czego się bardzo cieszę.
– Pozwolisz, że jako fan ciężkiego brzmienia, a zarazem filmu „Gotowi na wszystko. Exterminator” zapytam: czy lubisz mocniejsza muzykę?
– Nie wiem czy to jest mocniejsza muzyka, ale lubię Led Zeppelin, Deep Purple…
– …The Sixpounder?
– Oczywiście! (śmiech) Do tego jeszcze zespoły Corruption i Virgin Snatch, które pomagały nam przy spektaklu. Znamy się z muzykami tych grup i kumplujemy z nimi również dlatego, że współpracujemy z tą samą wytwórnią – Mystic Productions. Staram się bywać też na Mystic Festival. Staram się słuchać różnej muzyki, czasem posłucham hip-hopu, innym razem czegoś mocniejszego. Ale nie kupuję winyli – za wyjątkiem The Sixpounder i Virgin Snatch. Mam nadzieję, że się nie naraziłem? (śmiech).
– Nie, absolutnie (śmiech). Facet, który jest aktorem, muzykiem, trochę kabareciarzem, na pewno też ojcem i mężem – nie gubi się w tym wszystkim? Co z tego jest dla ciebie najważniejsze?
— To kwestia logistyki (śmiech). To są takie moje szufladki, które sobie otwieram i zamykam, w zależności od tego, co akurat robię. Żeby nie zwariować. Mam też swoje priorytety, no i staram się nie tracić czasu na działania, które nic nie dają. Czasami na tym wygrywam, czasami przegrywam, to normalne. Nie jestem zapalonym bywalcem imprez czy – mówiąc kolokwialnie – ścianek. Nie twierdzę, że to jest coś złego, bo niekiedy to jest związane z naszą pracą, jednak jak nie muszę tam być, to omijam. Swój czas planuję z naprawdę dużym i w miarę precyzyjnym wyprzedzeniem.
– A czujesz się celebrytą?
– Nie bardzo rozumiem definicji tego słowa. Ono powstało zdaje się w momencie pojawienia się Big Brothera i oznaczać miało osobę, która jest znana z tego, że jest znana. I jeśli tak jest, to nie, nie czuję się celebrytą (śmiech). Ale jeżeli chodzi o rozpoznawalność i potoczne znaczenie, to rozumiem, że ludzie tak mnie odbierają.
– To już tak na koniec: dlaczego warto sięgać po twoją twórczość?
– Zawsze dzielę się kawałkiem siebie. Używając żargonu psychologicznego, mogę powiedzieć, że każdą płytę, każdą piosenkę traktuję jako swoisty dziennik uczuć. Staram się pisać proste piosenki, co wynika trochę z przeświadczenia, że jak zaczynam używać zbyt wygórowanych metafor i zbyt skomplikowanych słów, to tak naprawdę nie bardzo wiem co chcę powiedzieć (śmiech). Każda piosenka jest o bardzo konkretnym wydarzeniu z mojego życia albo o konkretnym spotkaniu czy osobie. To mi też pomaga, zwyczajnie jako Pawłowi, uszeregować swoje uczucia i emocje, skanalizować je, co jest też dla mnie pewnego rodzaju autoterapią.
Rozmawiał Marek Szymański